Wtorek, 18 listopada 2025
Imieniny: Aniela, Klaudyna, Roman
pochmurno
4℃
Tłumacz Google

„Tu same swojaki”? – czyli ugrzecznieni „Sami swoi”

„Teraz to można wierzyć, że my w domu”, mówi babcia Pawlakowa z „Samych swoich”, gdy w poniemieckim domu gdzieś na Dolnym Śląsku, tysiące kilometrów od rodzinnej ziemi na wybudowanym specjalnie dla niej zapiecku, może się położyć i „jak królowa teraz będzie spać”. Jednak prąd w domu wciąż budzi jej niepokój i gdyby „jeszcze tej elektryki nie było, to byłaby już spokojna”.

Polska komedia wszech czasów pokazuje proces „oswajania” tak zwanych Ziem Odzyskanych przez ekspatriantów z Kresów. Co w filmie, powstałym w 1967 roku, było prawdą o powojennej rzeczywistości, a co z różnych względów przemilczano?

Pawlakowie, bohaterowie trylogii Sylwestra Chęcińskiego, jak tysiące innych mieszkańców „zza Buga” przyjechali na Ziemie Zachodnie pociągiem. Swój dobytek, wraz z koniem, przywieźli wagonem towarowym. Podróż trwała długo, bo: „Dzień jedziesz, dwa dni stoisz, tydzień ma dni siedem, w miesiącu tygodni cztery, a w pociągu wagonów czterdzieści osiem”. Wybór miejsca do zamieszkania padł na przypadkową dolnośląską wioskę, zdecydował fakt, że tu: „Nasi są, nasi!”, bo w „swojskiej krowie” pasącej się na łące Witia rozpoznał „Kargulową Mućkę”. I choć Kargulowie byli zaprzysiężonymi wrogami Pawlaków, to jednak  lepszy „wróg na własnej krwi wyhodowany” niż obcy. Od rodzinnego domu i grobów bliskich bohaterowie są tak daleko, że babcia martwi się o zmarłego męża: „Jak my się teraz z moim Kacprem najdziem”, a Witia, widząc inne krajobrazy, inną ziemię, inny świat, ma wątpliwości: „Oj, tatko, gdzie my trafili? A może to już nie Polska?”. Jakby na potwierdzenie tych słów w pobliskim miasteczku otaczają przybyszów niemieckie napisy, a i ksiądz też tylko po niemiecku mówi, że nawet noworodek w czasie chrztu, gdy „Niemca zwąchał, to zaraz krzyczy”.

Murowany dom pokryty dachówką z elektrycznością nie przypadł babci Pawlakowej do gustu: „Co to za dom? Nawet pieca nie ma. Upiec upieczesz, a gdzie spać”? Kaźmirzowi też nie podobają się jakieś „durackie maszyny” na prąd stojące w stodole, bo wiadomo, że zboże najlepiej młócić cepem, tak jak robił to ojciec i dziadek. Trudno w tym nowym świecie czuć się bezpiecznie, kiedy ziemia „minami nadziana jak dobra kasza skwarkami”, szabrownicy wywożą, co się da, a szukanie pomocy dla rodzącej żony może skończyć się w najlepszym wypadku utratą konia. Dlatego dobrze jest trzymać pod ręką karabin i kilka granatów. Dobrze jest też mieć w domu beczkę samogonu. Gdy Pawlak stwierdza: „Wot i grosz nam się kończy”, nie ma na myśli pieniędzy, a bimber, który w pierwszych powojennych latach jest najlepszą, nietracącą na wartości walutą. Trudno obejść się w gospodarstwie bez kota, gdy myszy harcują, więc Witia daje za niego na szaberplacu rower i dwa worki pszenicy, trudno też bez konia, ale tego akurat Kargul dostaje w prezencie z UNRRY.

 

W komedii „Sami swoi” niezwykle trafnie i z poczuciem humoru pokazano powojenną codzienność, sporo jednak przemilczano. W filmie nie widzimy przymusowej koegzystencji pod jednym dachem Polaków i Niemców, a także późniejszych zorganizowanych akcji wysiedlania Niemców. Tymczasem według spisu ludności z lutego 1946 roku tylko na terenie obecnego powiatu wrocławskiego mieszkało 46 792 Niemców, Polaków dwa razy mniej. I tak dla przykładu w Kobierzycach na 546 mieszkańców Polaków było tylko 136. Pierwsi polscy przesiedleńcy i ekspatrianci najczęściej zajmowali domy, w których wciąż mieszkali ich dawni właściciele. Stosunki pomiędzy jednymi i drugimi układały się bardzo różnie. Czasami były całkiem poprawne. Władysław Paszkowski z Domanic, który przyjechał na Dolny Śląsk w wieku dwudziestu siedmiu lat, wspominał: „Jeszcze rok czasu mieszkaliśmy razem. Ja mieszkałem w tym pokoiku na górze, a oni na dole. My się z nimi nie kłócili, w polu razem robiliśmy wszystko, nie było żadnego problemu. Tu był wójt i sołtys i wyznaczał Niemców do wysiedlenia. Sołtys ich zawiadamiał. Ten mój Niemiec to płakał. Poszedł tu wkoło, pochodził i płakał. No przecież to tyle lat na swoim”. Bywało jednak i tak, jak w Chrzanowie, gdzie jeden z autochtonów (nota bene z polskimi korzeniami) pisał skargę na zakwaterowaną do jego domu matkę z synami, którzy „zabrali bezprawnie” wiele rzeczy, m.in. rower, dwa pługi, młockarnię i nie pozwolili „uprawiać ½ ogrodu, z którego korzystałem w roku 1946”.

Dużym problemem była aprowizacja nowo przybyłej ludności. Na terenie gminy Katarzyn (późniejsza Święta Katarzyna) ci, którzy przyjechali w czasie żniw, otrzymali od majora Bekitowa zboże, jednak jesienią nowi mieszkańcy nie dostali żadnych zapasów. Gorzej było jeszcze w gminie Długołęka, gdzie inspektor PUR opisuje sytuację osiedlonych: „ Nie mają oni żadnych zapasów żywności. Rodzina otrzymuje gospodarstwo, w którym zboże jest zabrane”. Dodatkowo Rosjanie wywieźli stąd wszystkie konie, krowy i inny żywy inwentarz, a ludność powracającą z robót w Niemczech okradano z rzeczy osobistych, zegarków i biżuterii.

W filmie Chęcińskiego nie zobaczymy aktów gwałtu i grabieży Armii Czerwonej, wręcz przeciwnie czerwonoarmiści za bimber robią Pawlakom przysługę i przewożą im cały dobytek. Grabieży (jak choćby próba wywiezienia wyposażenia młyna) dopuszczają się wyłącznie szabrownicy. Tymczasem tylko w gminie Katarzyn (święta Katarzyna) od sierpnia 1945 roku do lutego 1946 żołnierze radzieccy zamordowali sześć osób. Meldunek sporządzony w Urzędzie Gminy w Gniechowicach (z dopiskiem „tajne-bardzo pilne”) niestety nie dotyczył odosobnionej sytuacji grabieży: „W nocy z 9 na 10 VI 1945 dwaj nieznani osobnicy w mundurach Armii Czerwonej posługujący się językiem rosyjskim weszli przez okno do mieszkania Kurek Jana i Malińskiego Władysława, spędzili wszystkich mieszkańców, obrabowali i odjechali w kierunku Kłodzka”. Rabunki, napady, awantury, kradzieże, zabieranie inwentarza i dopiero co zebranych plonów były na porządku dziennym. W sprawozdaniu PUR-u z września 1945 roku możemy przeczytać, że na poczynania radzieckich żołnierzy na terenie dzisiejszej gminy Długołęka „ludność polska zupełnie zobojętniała i często o nich nie melduje odpowiednim władzom, gdyż meldunki te pozostają bez echa”.

Kazimierz Pawlak, zajmując gospodarstwo, mówi: „Nasza wędrówka ludów już się zakończyła”. Tymczasem przesiedleńców często poczucie tymczasowości nie opuszczało aż do końca życia, myśleli o powrocie, nie wierzyli w zapewnienia, że „poniemiecki” dom i ziemia rzeczywiście do nich należy. Czuli się obco w domach, w których na pojemniku z solą widzieli napis „Salz”, a na nagrobkach na wiejskim cmentarzu czytali niemieckie nazwiska, gdzie ziemia pachniała inaczej, a w piwnicach stały dziwne szklane naczynia z przetworami, o których mówiono, że są zatrute przez Niemców.

Norman Davies w „Mikrokosmosie. Portret miasta środkowoeuropejskiego” tak podsumowuje sytuację ekspatriantów na Ziemiach Zachodnich w pierwszych powojennych latach: „Ich los był równie tragiczny jak dola wypędzonych Niemców, których ziemię i mienie z takimi oporami przyjęli. Ich sytuację można podsumować trzema słowami: apatia, alkoholizm, alienacja”.

Tekst: Marta Miniewicz, Stowarzyszenie TUiTAM

Galeria zdjęć

powrót do kategorii
Poprzednia Następna

Pozostałe
aktualności

Strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce.Ok