Czwartek, 25 kwietnia 2024
Imieniny: Marek, Jarosław, Wasyl
pochmurno
5℃
A+
Tłumacz Google

Jak górale spod Nowego Targu pod Ślężą gazdowali

„E, takom to i u nas na rowniak znajdzies” – stwierdzali gazdowie, rozcierając w rękach żyzną ziemię przywiezioną przez wysłanych na Dolny Śląsk „emisariuszy”. Jednak biedniejsi gospodarze i młodzi z Ochotnicy, dużej wsi leżącej w Gorcach, w powiecie nowotarskim, zobaczyli w wyjeździe „na Zachód” swoją szansę. Postanowili opuścić rodzinne strony i udać się do leżącej setki kilometrów dalej malutkiej wioski u podnóża Masywu Ślęży. Wybór padł na Tomice, bo znajdowało się tu dwanaście sporych budynków mieszkalnych z oborami i stajniami, młyn oraz olejarnia. Ziemia była żyzna i, co ważne, krajobraz z pobliską Radunią, Ślężą i Jańską Górą przypominał górzyste okolice Ochotnicy, a dla górala jest ważne, żeby miał „na czym oko zawiesić”.

We wrześniu 1946 roku przyjechali do Tomic pierwsi ochotniczanie, głównie mężczyźni. Należało przygotować gospodarstwa pod zasiedlenie, z Ochotnicy miały wkrótce przybyć całe rodziny, często z małymi dziećmi. Sytuacja wyglądała dobrze. Stodoły wypełnione były po strzechy zbożem, na polach ziemniaki czekały na zbiór. Tylko tutejsze woły sprawiały problemy. Zwierzęta, nauczone niemieckiego porządku, gdy słyszały około trzeciej po południu z pobliskiego Karolina sygnał zakończenia pracy, automatycznie kierowały się do domu. Żadne prośby, groźby, próby przekupstwa łakociami nie skutkowały. Woły miały fajrant. I nie było na nie rady.

Pierwsi osadnicy sprowadzili swoje rodziny do Tomic zimą 1946/47 i wiosną 1947 roku. Podróż podczas siarczystego mrozu była wyjątkowo trudna. Zdarzało się, że poodmrażane stopy nacierano bimbrem, a ten, który odmroził sobie uszy, z obawy, że mu się odłamią, głowę miał obłożoną śniegiem i owiniętą szmatami. Pociąg dojechał tylko do Kobierzyc (znajdujących się około dwadzieścia kilometrów od Tomic), bo nie zdążono jeszcze po wojnie sprawdzić, czy pozostała część torów nie jest aby zaminowana. Maszynista za dwa litry bimbru (wysoko cenił swoje życie!) dał się jednak namówić na dalszą mocno ryzykowną jazdę. Gdy dotarli do Jordanowa, na gwizd lokomotywy zbiegli się zadowoleni mieszkańcy. Od teraz mieli połączenie ze światem.

Na nowym miejscu, w pierwszych powojennych latach, górale spod Nowego Targu trzymali się razem, tworzyli wielką rodzinę. Nic w tym dziwnego, prawie wszyscy byli ze sobą rzeczywiście spokrewnieni. Pomagano sobie przy polowych pracach, gospodynie wynosiły gospodarzom w pole „juzynę”, czyli poczęstunek, a po wymłóceniu zboża urządzano „omłocek”, z dużą ilością jadła i napitku. Płody rolne sprzedawano w pobliskim Jordanowie, w miejscowej gospodzie jedzono wtedy i pito. Gazda Jan od Soski do drugiego dania zamiast ziemniaków zamawiał chleb. Mówił, że nie po to jechał na zachód, żeby tak jak w Ochotnicy ziemniaki jadać.

Na ryby chodzono na stawy w pobliskim Piotrówku. Jeden z młodych chłopaków odznaczał się wielkim talentem do łowienia wszystkiego, ponoć w locie trafił kamieniem sowę. Pewnego razu na wędkę zrobioną ze szpagatu oraz gwoździa, którą przywiązał sobie do nogi, płynąc wzdłuż brzegu stawu, złapał szczupaka dłuższego od kuchennego stołu.

W soboty urządzano potańcówki. Gazdowie tańczyli zbójnickiego, krzesanego, chodzonego, a kobiety gospodarzom „bockowały”. Utrzymanie rytmu, gdy mężczyźni przysiadali, podskakiwali i uderzali ciupagami w podłogę, naprawdę nie było łatwe. Oczywiście bawiono się przy góralskiej muzyce, przy skrzypkach, harmonii i werbelku, do muzyków często dołączał też ktoś grający na organkach lub na grzebieniu.

Krowy wypasał i dzieci pilnował Stanisław spod Stołby. Z powodu obrażeń odniesionych w czasie „Krwawej wigilii” w Ochotnicy w 1944 roku nie nadawał się do cięższych prac w polu. Otoczony dzieciakami palił waterkę, piekł ziemniaki, uczył tańczyć zbójnickiego i opowiadał ciekawe historie. W całej okolicy znany był jednak jako naprawiacz kości. Przywożono do niego „połamańców z daleka”, a wtedy niektóre dzieciaki mogły liczyć na coś słodkiego. „A było to tak. Żeby usztywnić złamaną kończynę po jej nastawieniu, stryk najpierw owijał ją w płachtę wyściełaną wyczesaną przędzą konopną, na której rozsmarowywano białko z jajka kurzego. Następnie przykładał drewniane łupki, które wcześniej na zapas strugał w altanie. Na koniec to wszystko bandażował. Usztywnienie lnem i białkiem kurzym, gdy już zastygło, było twarde (…). Z całego tego procesu pozostawało żółtko, z którego mieliśmy kogel-mogel”. Gdy stryk zmarł, jego sześciu synów wbiło do trumny sześć gwoździ, a każdy, kto został przez niego uleczony, chciał choć kawałek ponieść trumnę.

Dziś w Tomicach mieszka już tylko jedna osoba z pierwszych powojennych osiedleńców z Ochotnicy. Mało kto w okolicy zna i rozumie góralską gwarę. Jan Dłubacz, syn Kazimierza (Kazka z Ochotnicy), urodzony i wychowany w Tomicach, niezwykle barwnie spisał swoje wspomnienia. Słowami namalował portrety ponad stu osób, gorczańskich górali żyjących po wojnie w podślężańskich Tomicach.

Tekst: Marta Miniewicz

(na podstawie wspomnień „Moje Tomice” Jana Dłubacza, praca w maszynopisie)

Zdjęcia:

  1. Widok na Tomice na tle Jańskiej Góry
  2. Pofałdowany teren wokół Tomic, widok w stronę Gozdnika (315 m)
  3. Osadnicy z Ochotnicy przybyli do Tomic (gmina Jordanów Śląski) w 1946 roku (zdjęcie ze zbiorów prywatnych)
  4. Mieszkańcy Tomic przed jednym z domów mieszkalnych (zdjęcie ze zbiorów prywatnych)
  5. Bieg sprinterski na zawodach sportowych młodych tomiczan, koniec lat 50. XX wieku (zdjęcie ze zbiorów prywatnych)
  6. Przedwojenny budynek mieszkalny w Tomicach

 

Galeria zdjęć

powrót do kategorii
Poprzednia Następna

Pozostałe
aktualności

Strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce.Ok