W Księginicach Małych, niedaleko Sobótki, przyszedł na świat uczestnik wielkich wydarzeń politycznych połowy XIX wieku. W 1844 roku Heinrich Ludwig Tschech dokonał zamachu na życie króla Prus Fryderyka Wilhelma IV. Czyn ten miał tragiczne skutki, choć akurat nie dla władcy.
O tym, że było to wydarzenie równie dramatyczne, co groteskowe, może świadczyć zakazany przez cenzurę wierszyk powtarzany potem w berlińskich piwiarniach:
„Oto jest prawdziwy pech,
Żeby tak, jak burmistrz Tschech,
Chybić z kroków tak niewielu,
Opasłego tego celu”.
Nie widać w nim bynajmniej współczucia dla monarchy, także zamachowiec przedstawiony jest raczej jako nieudacznik niż bohater. To pobłażliwe nastawienie szybko się jednak zmieniło i Heinricha Tschecha wielu zaczęło postrzegać jako bojownika, który domagał się ograniczenia władzy królewskiej i większego wpływu obywateli na państwo.
Zanim w wieku 55 lat zdecydował się z odległości kilku kroków wypalić do króla z dwulufowego pistoletu, Tschech wiele w życiu przeszedł. Paradoksalnie, to właśnie spokojne usposobienie, wrażliwość i wyczulenie na niesprawiedliwości tego świata miały go pchnąć do dramatycznego czynu. Tak w każdym razie wynika z opisu, jaki pięć lat po tragicznym wydarzeniu sporządziła córka Heinricha, Elisabeth. Chociaż jest to opis bezkrytyczny wobec ojca, poniżej przytaczamy z niego kilka cytatów.
Heinrich Ludwig Tschech urodził się w 1789 roku na plebanii księginickiego kościoła. Była to wtedy parafia ewangelicka, w której ojciec naszego bohatera sprawował funkcję duchownego wyższej rangi. W 1845 roku, czyli rok po zamachu na króla, w Księginicach Małych stało 60 domów, w których żyło 409 mieszkańców, a tylko dziewięciu było katolikami. W domu pastora Tschecha (którego przodkowie w czasie wojny 30-letniej przywędrowali na Śląsk właśnie z Czech, zmieniając nazwisko na niemieckobrzmiące) panował dostatek. Mały Heinrich, najmłodszy z siedmiorga dzieci, obserwował bogate życie towarzyskie rodziny, utrzymującej żywe kontakty ze znamienitymi osobistościami z okolicy. Uwielbiał spędzać czas na łonie przyrody i wśród zwierząt, choć zdarzało się, że gdy odwiedzał starszego brata we Wrocławiu: „Gwarne miasto jawiło mu się jako eldorado i jeszcze długo po powrocie wspominał jego wspaniałości”.
Hołubiony przez matkę jako najmłodsze z dzieci, Heinrich doznał traumy, gdy w wieku dziesięciu lat musiał opuścić rodzinny dom, żeby podjąć dalszą naukę w Sobótce lub Dzierżoniowie – córka pisząca wspomnienie o ojcu nie była pewna, w której z tych miejscowości. Wiedziała natomiast, że jego tęsknotę koił jedynie widok Ślęży: „Góra ta, świadek jego dziecięcych zabaw, na której porośniętych lasem, cienistych zboczach włóczył się z przyjaciółmi lub wędrował samotnie, teraz tylko pozdrawiała go z mglistej oddali”.
Gimnazjum w Świdnicy, a potem studia prawnicze we Wrocławiu i Frankfurcie nad Odrą coraz bardziej oddalały Heinricha Tschecha od rodzinnych stron, zbliżając do stolicy królestwa pruskiego – Berlina. Zjawił się tu w wieku 21 lat, ożenił z córką radcy wojennego Treblina, a po jego śmierci odziedziczył spory majątek. Zajął się interesami – żył z małego zakładu lakierniczego i wynajmu mieszkań. Dostatek nie przesłaniał mu realiów ówczesnego życia, był na przykład członkiem komisji zwalczającej skutki cholery, która w 1831 roku grasowała w ubogich dzielnicach miasta.
W tym samym czasie na zdrowiu podupadła żona Tschecha, pomóc mogła zaś tylko zmiana powietrza z berlińskiego na wiejskie. Propozycja objęcia urzędu burmistrza w oddalonym o dzień drogi od miasta niewielkim Storkow pojawiła się więc w samą porę. Po zdaniu wymaganego egzaminu otrzymał posadę, co mocno go zaskoczyło, bo „nie był przyzwyczajony, że coś łatwo mu się udaje”. Niestety, pani Tschech nie doczekała przeprowadzki i w marcu 1832 roku zmarła na gruźlicę.
W małym, zapomnianym przez Boga i ludzi Storkow Heinrich zastał stosunki wymagające natychmiastowej naprawy. Najpierw zaprowadził porządek wśród policjantów, których dotąd „można było kupić za kieliszek wódki”. Potem zajął się „ulubionym zajęciem mieszkańców, czyli kradzieżą drewna”, według Tschecha tak masową, że groziła wylesieniem okolicy. Szybko zorientował się, że miejscowi prominenci dzierżawią ziemię za bezcen, gdy zwykli mieszkańcy muszą płacić rynkowe stawki. Zmiana tego stanu rzeczy nie mogła spodobać się tutejszym notablom. Również zwierzchnicy burmistrza zdawali się bardziej zainteresowani prowadzeniem własnych majątków niż dbałością o publiczne dobro i walką z korupcją. To miało zrodzić u Tschecha frustrację, która po dziewięciu latach doprowadziła go do rezygnacji z urzędu. Potem jego rozgoryczenie już tylko rosło.
Wrócił do Berlina, zamieszkał z córkami w wynajętym mieszkaniu – zaczął się proces społecznej i finansowej degradacji, łącznie z wyprzedażą kosztowności, a potem nawet mebli. Przez cztery lata Heinrich Tschech wielokrotnie zwracał się do urzędników króla oraz do samego monarchy z prośbą o zatrudnienie na państwowej posadzie w innym miejscu. Odpowiedzi były negatywne, ta od króla sucha i lakoniczna: „Pozostaję przy mojej odmownej decyzji. Fryderyk Wilhelm”. Sprawę utrudniał zapewne fakt, że burmistrz Tschech po opuszczeniu Storkow został przez zwierzchników oceniony negatywnie.
Osobiste niepowodzenia i rozczarowanie stosunkami w absolutystycznych Prusach połączyły się w jego głowie w jedno. Zaczęły się w niej rodzić niebezpieczne myśli: „W interesie narodu należałoby unieszkodliwić dynastię panującą i jej pomocników. Ponieważ nie da się tego teraz zrobić, trzeba usunąć jej głowę. […] A jeśli jednak jakiś książę miałby [znów] objąć kiedyś władzę, niech los poprzednika będzie dla niego przestrogą, która zmusi go do opanowania i sprawiedliwości”.
Powstał plan. Tschech ćwiczył strzelanie na miejskiej strzelnicy, a w połowie czerwca 1844 roku złożył wizytę u dagerotypisty Scholza. Kazał sobie zrobić zdjęcie w pozie, którą nazwał „Siła z Góry” – z wysoko uniesioną prawą ręką i z lewą na sercu. „To zdjęcie zobaczy cała Europa”, oświadczył zdziwionemu fotografowi.
26 lipca 1844 roku o ósmej rano król Prus Fryderyk Wilhelm IV wraz z żoną Elżbietą Ludwiką udawali się na Dworzec Śląski w Berlinie. Wyruszali do letniej rezydencji w Erdmannsdorf, czyli Mysłakowicach pod Jelenią Górą. Zaledwie usadowili się w powozie, podszedł do nich Heinrich Tschech, skierował pistolet w pierś monarchy i oddał dwa strzały. „W mgnieniu oka wszystko spowija dym. Królowa osuwa się na siedzeniu i dochodzi do siebie dopiero, gdy zauważa, że jej małżonek daje znaki życia […]”. Jedna z kul trafiła w pierś władcy, ale mundur zamortyzował jej impet, na ciele pozostał więc tylko siniak w okolicy serca, inny pocisk uszkodził kapelusz królowej i spalił jej brwi, trafiona została korona królewska wyszyta na obiciu siedzenia. Fryderyk Wilhelm wychylił się z powozu i ze swoim berlińskim akcentem zawołał do zebranych: „Kinder, mir fehlt nichts” (Dzieci, nic mi się nie stało). Para królewska odjechała na stację i jeszcze tego samego dnia dotarła do Frankfurtu nad Odrą. Zatrzymany na miejscu zdarzenia Heinrich Tschech trafił do więzienia.
Nie miał publicznego procesu. Nie miał też adwokata, bo prawo do obrony wprowadzono w Prusach równo dwa lata później, w 1846 roku. Oczekiwano, że zamachowiec okaże skruchę – wtedy monarcha mógłby odstąpić od najsurowszego wyroku i pokazać ludowi, jak łaskawym jest władcą. Heinrich Tschech jeszcze przed zamachem oświadczył jednak, że nie będzie się kajał. „Śmierć albo wolność”, brzmiała jego dewiza.
Władca i tak okazał się łaskawy, ponieważ przewidzianą za zdradę stanu karę śmierci przez łamanie kołem zamienił na gilotynę. Aż trudno uwierzyć, że okrutną, średniowieczną metodę zadawania śmieci poprzez miażdżenie kości zastosowano w Prusach po raz ostatni dopiero w 1841 roku, czyli zalewie trzy lata przed zamachem. Wyrok na Heinrichu Tschechu wykonano 14 grudnia 1844 roku w twierdzy Spandau. Króla przy tym nie było, ale podobno płakał, gdy podpisywał wyrok...
Do dzisiaj o zamachowcy przypominają wydane przez jego córkę wspomnienia, kościół w Księginicach wraz z barokową plebanią oraz Storkower Tschechkugel. Te polane brusznicowym sosem i nadziewane marchwią kulki mielonego mięsa serwuje się w restauracjach podberlińskiego Storkow jako wspomnienie nieszczęsnego burmistrza.
Tekst: Roman Skąpski
Zdjęcia: Marta Miniewicz
- Heinrich Tschech we wzniosłej pozie. „Siła z góry” – tak sam Heinrich Tschech określił pozę, w której kazał się sfotografować miesiąc przed zamachem. Na podstawie dagerotypu wykonano litografię, którą Elisabeth Tschech zamieściła w swoich wspomnieniach o ojcu (ilustracja: Wikipedia)
- Kościół w Księginicach Małych. Do 1945 r. kościół w Księginicach Małych był świątynią ewangelicką – to w nim ochrzczono przyszłego burmistrza i zamachowca, nadając mu imiona Heinrich Ludwig
- Plebania w Księginicach. W okazałym budynku plebanii 28 kwietnia 1789 r. przyszedł na świat Heinrich Tschech, najmłodszy z siedmiu synów tutejszego pastora
- Fryderyk Wilhelm IV, król Prus. W chwili zamachu z 1844 roku Fryderyk Wilhelm IV władał Prusami od czterech lat. Niektórzy historycy twierdzą, że nie rozumiał swoich czasów – rodzącej się rewolucji przemysłowej i potrzeby liberalizacji władzy, które uważał za karę bożą. Przeprowadzony u progu Wiosny Ludów zamach na jego życie, niekoniecznie spotkał się z powszechnym potępieniem (ilustracja: Wikipedia)
- Strona tytułowa wspomnień córki. Pięć lat po zamachu na króla, córka Heinricha Tschecha, Elisabeth, opublikowała wspomnienia o ojcu. W chwili zamachu miała zaledwie 18 lat, poddano ją ścisłej kurateli, spod której udało jej się zbiec do Francji, a potem Szwajcarii. W 1851 roku wyjechała do Ameryki (ilustracja: Wikipedia)
- Księginice Małe. Widok na kościół i budynek plebani